10.02.2021
W nieprzerwanie drżących od dłuższego już czasu dłoniach trzymam bezwiednie niewielki stosik ubrań, które już dawno temu powinny znaleźć się w wyjątkowo nieumiejętnie pakowanej przeze mnie walizce, aktualnie przypominającej bardziej chaotyczne zbiorowisko zupełnie niepasujących do siebie rzeczy niż bagaż. Zamiast tego od kilkunastu minut patrzyłam się pustym wzrokiem w okno, myślami znajdując bardzo daleko stąd. Od otrzymania tego feralnego telefonu ze szpitala, rzeczywistość zaczęła biec bez mojego czynnego udziału. Wszystko działo się poza mną. Każdą czynność wykonywałam jak jakiś kiepsko zaprogramowany robot. Byłam całkowicie zobojętniała i bierna na wszystko. Nic do mnie nie docierało. Świat mógłby się kończyć na moich oczach, a mnie nawet by to nie obeszło. Przestałam odbierać jakiekolwiek bodźce z otoczenia. Potrafiłam skupić się jedynie na nieustannie rozbrzmiewających w mojej głowie słowach nieznajomego pracownika szpitala o tym, że moja rodzicielka znajduje się w wyjątkowo poważnym stanie, co nadal wydawało mi się kompletnie nierealne i przypominało jakiś wyjątkowo koszmarny sen. Przecież to wszystko nie mogło być prawdą. Ona mimo tylu lat świadomego niszczenia sobie zdrowia, nigdy na nic nie chorowała. Nie przypominałam sobie również, aby kiedykolwiek sobie coś zrobiła na skutek wypicia zbyt dużej ilość alkoholu, przynajmniej aż do teraz. Najgorsze w tym wszystkim było jednak to, że nawet nie wiedziałam, co tak naprawdę się wydarzyło. Ze względu na cholerne przepisy prawne, nikt nie chciał udzielić mi na odległość żadnych szczegółów, przez co snułam tysiące pesymistycznych scenariuszy, od których niekiedy robiło mi się zwyczajnie słabo.
Co poszło aż tak źle, że ostatni członek mojej rodziny walczył teraz o życie i w dodatku znajdował się podobno na wyjątkowo straconej pozycji? Czy zdarzył się jakiś wypadek drogowy, gdy matka postanowiła wybrać się wieczorem do sklepu po kolejną porcję alkoholu? A może spadła z tych piekielnie stromych schodów prowadzących do naszego mieszkania, wracając z jakiejś imprezy lub ktoś z tego paskudnego towarzystwa, w jakim się od lat obracała, zrobił jej jakąś straszną krzywdę? Po tych ludziach mogłam spodziewać się przecież samych najgorszych rzeczy. Kiedy czegoś chcieli gotowi byli to uzyskać za wszelką cenę. Coś o tym świetnie wiedziałam, gdy nie raz i dwa moja rodzicielka wystawiała mnie na niebezpieczeństwo ich pazernych wzroków, przyglądających się pożądliwie mojemu dojrzewającemu ciału, gdy mijaliśmy się przypadkiem w kuchni lub w drodze do łazienki. Przez co przez bardzo długi czas czułam obrzydzenie do samej siebie. Zwłaszcza po tym, gdy jeden z nich któregoś razu posunął się jeszcze dalej i omal nie dopuścił się najgorszego.
Mówiłam jej tysiące razy, aby przestała się zadawać z takimi podejrzanymi typami, ale ona oczywiście pozostawała głucha na wszystkie moje racjonalne argumenty. Wielokrotnie ją ostrzegałam, że nałóg doprowadzi ją prędzej, czy później do ostatecznej zguby, ale kto by się przyjmował prośbami i rozpaczliwym błaganiem swojej jedynej córki o zmianę swojego życia? Na pewno nie Trine Iversen, której nikt nigdy nie miał prawa mówić, co ma robić. Ona uważała, że wie wszystko najlepiej.
Od tych wszystkich przypuszczeń miałam wrażenie, że głowa mi za chwilę eksploduje. Właśnie spełniał się mój najgorszy koszmar z dzieciństwa, kiedy to każdej jednej nocy, gdy tylko matka zostawiała mnie samą, aby bawić się do upadłego w jakimś nieznanym mi miejscu, przeraźliwie bałam się, że ona już nigdy nie wróci i porzuci mnie na pastwę losu, albo co gorsza ktoś w końcu zapuka do drzwi mieszkania i poinformuje mnie, że zdarzył się jakiś nieszczęśliwy wypadek z jej udziałem i od teraz będę zdana wyłącznie na siebie w jakimś domu dziecka. Do tej pory doskonale pamiętam, jak każdy najmniejszy hałas podczas takich nocy, przyprawiał mnie o dreszcze przerażenia, a zegarek wybijający kolejne godziny nieobecności matki doprowadzały mnie do ataków paniki, podczas których toczyłam walkę sama ze sobą o wzięcie, choćby jednego głębszego oddechu.
Kiedy traciłam już nadzieję, ona zawsze jednak wracała nad ranem cała i zdrowa, mimo że następnie najczęściej przez większość dnia nie było z nią żadnego sensownego kontaktu z powodu ogromnego upojenia alkoholem. Niekiedy po takich eskapadach potrzebowała nawet dwóch dni, aby wytrzeźwieć i dojść w pełni do siebie. Podobnie zresztą było po imprezach, które urządzała tysiące razy w naszym mieszkaniu. Do tego byłam jednak przynajmniej przyzwyczajona. Ten schemat działał niezawodnie od lat, dlaczego więc właśnie teraz leżała w szpitalu i znajdowała się w krytycznym stanie? Nienawidziłam jej za te wszystkie krzywdy, które wyrządzała mi od najmłodszych lat, a równocześnie nie wyobrażałam sobie jej straty. Świadomość, że teraz pewnie bardzo cierpi, rozrywała mi serce. Moje uczucia do matki przypominały jedną wielką sprzeczność i to od bardzo długich już lat. Zapewne nigdy się to nie zmieni.
Czułam, że to ja jestem w największym stopniu odpowiedzialna za tę tragedię. Nie ona, jej nałóg, czy jakieś osoby trzecie, a właśnie moja osoba. W końcu świadomie wyjechałam i zostawiłam ją samą, mimo że doskonale wiedziałam, iż w najmniejszym stopniu nie nadaje się do samodzielnego życia. Może gdybym nadal przy niej była i mimowolnie pilnowała, jak przez ostatnie lata do niczego by nie doszło? Czy za cenę chęci zaznania normalnego życia i odnalezienia w nim nareszcie spokoju, naprawdę przyjdzie mi zapłacić wyrzutami sumienia, że wpędziłam własną matkę do grobu? Na samą myśl o tym, że ona mogłaby rzeczywiście umrzeć, z oczu zaczynają płynąć mi łzy pełne winy i cierpienia, które wprost niszczyło mnie od środka. To nie mogło się tak po prostu skończyć. My musimy mieć przynajmniej jeszcze jedną szansę na naprawę tego wszystkiego, a przede wszystkim naszej zniszczonej przez to paskudne uzależnienie relacji. W innym przypadku nigdy sobie tego nie wybaczę. Mogłam przecież spróbować, jeszcze jeden raz namówić ją na leczenie, zamiast decydować się na tak drastyczny krok, jak wyprowadzka na drugi koniec Europy.
Do tej pory żyłam nadzieją, że matka w końcu się opamięta, pójdzie na terapię i wyrwie się ze szponów alkoholizmu, a ja będę ją w tym wszystkim wspierać. Łudziłam się, że jeszcze nie jest za późno na nasze pojednanie i nawiązanie takiej więzi, jaką powinny mieć ze sobą matka z córką. A teraz podstępny los bez żadnych skrupułów, próbuje mi odebrać nawet te ostatnie złudne marzenia. Dlaczego to właśnie mnie życie tak bardzo nienawidzi, że raz za razem odbiera mi wszystkich i wszystko, co ma dla mnie jakikolwiek znaczenie? Co takiego złego wyrządziłam, że karze mnie dzień po dniu? Teraz moja matka, a kto będzie następny?
- Wezmę to. Pomogę ci się spakować - z przygnębiających refleksji wyrywa mnie zmartwiony głos Inge, która przypatrywała się mi ze sporą troską wypisaną w oczach. Nie słyszałam, nawet kiedy weszła do mojego pokoju. Było ze mną naprawdę fatalnie. - Zarezerwowałam też bilet na pierwszy najbliższy lot do Oslo. Samolot startuje za trzy godziny. Na całe szczęście nie będziesz musiała czekać do jutra - otrzymuję pierwsze optymistyczne informacje w ciągu tego koszmarnego dnia. Oczekiwania na kolejny dzień w takiej niewiedzy chyba bym nie przeżyła. To napięcie by mnie wykończyło.
- Dziękuję - jedynie tyle udaje mi się wydobyć ze ściśniętego z powodu smutku i poczucia winy gardła. Zwyczajnie nie byłam w stanie zmusić się do niczego więcej. Zwłaszcza że podstępne łzy tylko czekały, aż pozwolę im ponownie ujrzeć światło dzienne.
- Jesteś pewna, że nie chcesz, abym poleciała z tobą? Wystarczy, że powiesz tylko słowo - próbuje się upewnić, patrząc na mnie wyjątkowo przenikliwie. Po raz kolejny udowadniając, jak wspaniałą przyjaciółką była, stawiając dobro nas wszystkich ponad swoje.
- Poradzę sobie. Nie możecie teraz wszyscy rzucić przeze mnie wszystkich swoich obowiązków. Dość już dla mnie zrobiliście - odpowiadam Inge bez żadnego zawahania ani myśląc pozwolić jej na zaniedbanie pracy. Na pewno nie teraz, gdy goniły ją terminy kilku porządnych zleceń, z których musiała się wywiązać. Poza tym sama musiałam zmierzyć się z kolejną przykrą niespodzianką, jaką zaserwowało mi życie. To był mój problem i nikogo więcej. - Sophie na pewno będzie cały czas przy mnie - dodaję w celu uspokojenia blondynki. Doskonale wiedząc, że druga z moich przyjaciółek nie pozwoli, abym została bez jakiejkolwiek pomocy, choćbym nawet się przed nią wzbraniała najbardziej jak to możliwe.
- I tylko dlatego nie kupiłam jeszcze dla siebie drugiego biletu. Gdybyś jednak poczuła, że potrzebujesz dodatkowego wsparcia, od razu do mnie dzwoń, jasne? - kiwam głową na potwierdzenie. Mając wrażenie, że ten gest kosztuje mnie ogrom wysiłku. - Heidi, wiem że teraz pewnie wydaje ci się to niemożliwe, ale wszystko się jakoś poukłada. Twoja mama na pewno będzie walczyć, aby wyzdrowieć. Jeszcze będzie dobrze. Musi być - bez zastanowienia Inge przytula mnie do siebie, a ja dłużej nie jestem w stanie powstrzymywać się od histerycznego płaczu. To było zbyt trudne. Tak bardzo potrzebowałam ukojenia i zapewnienia, że moja matka mimo wszystko przeżyje. Niestety nikt nie mógł mi tego zagwarantować.
- Inge, ja tak strasznie się boję tego, co mnie tam czeka. Co, jeśli ona umrze? Ja tego nie zniosę. Nie mam już siły walczyć z niesprawiedliwością losu - szlocham, zdradzając jej swoje najgorsze obawy, które prześladowały mnie bezustannie.
- Musisz przynajmniej postarać się myśleć pozytywnie. Nie możemy zakładać z góry najgorszego. To w niczym nam nie pomoże. Nie płacz. Przetrwamy to razem - gładzi mnie uspokajająco po plecach, dopóki rzeczywiście się jakimś cudem nie opanowuję. Po czym sadza mnie na łóżku, jak bezwolną szmacianą lalkę, samej zabierając się bez słowa za pakowanie moich rzeczy.
- Muszę jeszcze zawiadomić panią Anne, że nie będzie mnie w pracy. Powinnam też chyba przedstawić zaistniałą sytuację na Uniwersytecie - odzyskuję na chwilę trzeźwe myślenie, chowając twarz w dłonie z bezsilności. Czując się nad wyraz tym wszystkim przytłoczona. W jednym momencie całe moje życie wywróciło się do góry nogami. Jakby tego było mało nie widziałam żadnych perspektyw na jego ponowne poskładanie.
- Nie przejmuj się tym. Ja to załatwię. Zadzwonię do Louisy i wszystko jej wyjaśnię. Na pewno przekaże to swojej mamie. Poproszę też Katinkę, aby spróbowała poinformować o twoim pilnym wyjeździe odpowiednie osoby, ewentualnie sama się pofatyguję na Uniwersytet. Nie musisz się tym zamartwiać. Zostaw to mnie - Inge w mig włącza swój organizacyjny tryb, mając w sekundę przygotowane rozwiązanie na wszystko.
- Nie wiem, jak ja ci się za to wszystko kiedyś odwdzięczę. Bez ciebie na pewno nie dałabym rady - mój dług wdzięczności wobec przyjaciół z każdym dniem coraz bardziej się powiększał. Nikt nigdy nie zrobił dla mnie więcej od nich.
- Nie jesteś mi nic winna. Od tego właśnie mnie masz, aby w takich sytuacjach, jak ta móc na kogoś liczyć. Jesteś dla mnie, jak siostra i zawsze zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby pomóc ci z każdym problemem - dziewczyna deklaruje nie pierwszy już raz takie zapewnienia podczas trwania naszej znajomości, a na mojej twarzy pojawia się coś na kształt imitacji uśmiechu. Mimo wszystko cieszyłam się, że poza złymi rzeczami, jakie na każdym kroku spotykały mnie od najmłodszych lat od czasu do czasu i mnie odwiedzało szczęście w postaci posiadania w swoim życiu właśnie takich osób, jak między innymi Inge.
- Mogę jeszcze cię o coś prosić? - gdy moja walizka zostaje w końcu spakowana, kieruję swoją małą prośbę do blondynki. Mając nadzieję, że przystanie na nią bez żadnych problemów.
- O co tylko chcesz - uśmiecha się lekko w moją stronę, czekając cierpliwie, aż zacznę mówić.
- Miej oko na Stefana i Effiego, dobrze? A już zwłaszcza na tego pierwszego, aby przypadkiem nie wpadł na jakiś głupi pomysł i nie znalazł się zaraz w Norwegii - proszę, mając świadomość, że mój ukochany cały czas ma taki zamiar zrealizować. Mimo że przez blisko godzinę starałam się wybić mu ten pomysł skutecznie z głowy. Miał za dużo do stracenia, abym mogła mu pozwolić na odpuszczenie zawodów i bezczynne siedzenie przy mnie w szpitalu. Tym bardziej że nie miałam pojęcia, ile to wszystko w ogóle może potrwać. Co było kolejnym aspektem, który niewyobrażalnie mocno mnie przerażał.
- Postaram się, choć na pewno nie będzie to łatwe. Wiesz, że Stefan jest nie mniej przejęty od ciebie. W dodatku ogromnie się martwi i boi, jak to wszystko zniesiesz. Jeszcze chwila i pewnie wydepcze dziurę w salonie od tego chodzenia w kółko z powodu niewiedzy i zdenerwowania - tak bardzo nie chciałam, aby to wszystko odbiło się również na nim. Moje problemy i zmartwienia nie powinny obarczać bliskich mi osób.
- W takim razie chodźmy tam. I tak powinnam się powoli zbierać. Inaczej się jeszcze spóźnię na ten samolot - opuszczamy zgodnie zajmowany przeze mnie pokój, a następnie przekraczam próg salonu, gdzie znajdowali się Stefan z Michaelem pogrążeni w wyjątkowo przytłaczającej ciszy. Wystarczyło mi tylko jedno spojrzenie na nich, aby wiedzieć, że byli mocno wstrząśnięci rewelacjami, jakie nam dziś zaserwowano.
- Jesteś gotowa? - Stefan jako pierwszy się odzywa, podchodząc do mnie i obejmując lekko. Bez zastanowienia wtulam się mocno w jego ramiona, najchętniej zostając w nich na zawsze. Wizja naszego rozstania podczas nadchodzących dni napawała mnie sporą dozą smutku i żalu. Już teraz za nim tęskniłam, choć wciąż był przy mnie. Wolałam dlatego nie myśleć, jak będzie to trudne, gdy znajdę się już w Norwegii.
- Chyba tak - szepczę niezbyt przekonana. Mając doskonałą świadomość, że nigdy nie będę w pełni gotowa na zmierzenie się z tym, co na mnie czekało.
- Cokolwiek by się nie działo, będę przy tobie. Zawsze o tym pamiętaj - słyszę w odpowiedzi. Perspektywa, że mam w nim takie wsparcie była niezwykle mocno pocieszająca.
- Gdy tylko wylądujesz, od razu do nas zadzwoń. Informuj nas też o wszystkim na bieżąco, dobrze? - Inge przytula mnie lekko na pożegnanie. - Mam nadzieję, że szybko do nas wrócisz.
- Też mam taką nadzieję. Będziemy w kontakcie - niczego bardziej nie chciałam od tego, aby ten koszmar się skończył i wszystko wróciło do względnej normalności.
- Trzymaj się. Oby twoja mama wyzdrowiała - Michael również stara się dodać mi otuchy, zanim opuszczę ich mieszkanie, w którym przez ostatnie miesiące poczułam się w końcu, jak w prawdziwym domu.
Splatam swoją dłoń z tą należącą do Stefana, niepewnie przechodząc przez wejście lotniska. Mając wrażenie, że serce za chwilę wyskoczy mi z piersi. Im bliżej znajdowałam się swojego ojczystego kraju, a zarazem swojej rodzicielki tym strach o to, co się wydarzy, tylko przybierał na swojej sile. Niezwykle mocno się obawiałam, czy mój będący na wyczerpaniu układ nerwowy sobie poradzi.
Zajmujemy dwa z wolnych miejsc w poczekalni naprzeciwko przeszklonej ściany, przez którą można było podziwiać startujące samoloty. Po czym bez słowa wtulam się na powrót z całej siły w Stefana. Ignorując panujący dookoła gwar i spory ruch. Miałam wrażenie, że tylko jego ramiona powstrzymują mnie przed całkowitym załamaniem i poddaniem się.
Wpatruję się przez dłuższy moment oszołomiona w Stefana, który wyraźnie czekał, aż odpowiem mu w podobny sposób. Ja jednak za nic nie potrafiłam się przełamać i wykrztusić z siebie tych słów, bo choć czułam dokładnie to samo, to nadal coś mnie blokowało. Przez to w odpowiedzi zaczynam go jedynie w niemal desperacki sposób całować, a potem gwałtownie się odsuwam, chwytając za swoją walizkę.
- Muszę już iść. Najwyższy czas na mnie. Do zobaczenia - odchodzę od niego w pośpiechu z poczuciem wstydu i zawodu samą sobą. Zachowałam się jak kompletna kretynka. Nie rozumiałam samej siebie oraz co takiego mnie powstrzymywało w przyznaniu się do swoich prawdziwych uczuć. Przecież kochałam Stefana i to właśnie z nim chciałam być bez względu na wszystko. Dlaczego więc tak trudno było mi się do tego przyznać? Czego się bałam, że pozostawiłam go w takiej niepewności? Co on teraz musi sobie myśleć?
Wchodząc na pokład samolotu, przysięgam samej sobie, że gdy tylko wrócę od razu naprawię ten błąd i będę powtarzała Stefanowi każdego dnia, jak bardzo go kocham. Więcej już na pewno nie stchórzę.
Nigdy nie przypuszczałabym, że powrót do ukochanej Norwegii będzie napawał mnie tak negatywnymi emocjami, podsycanymi ogromną dozą strachu i niewiedzy, jak dalej potoczy się moja przyszłość. Stawiając kolejne kroki na lotnisku w Oslo, czułam się zupełnie obco, jakby to już wcale nie był mój dom i miasto, w którym spędziłam niemal całe swoje życie. Mimo że wszystko wydawało się być takie niezwykle znajome, to w żadnym stopniu nie potrafiłam się z tego cieszyć, a co gorsza każdy kilometr przybliżający mnie do szpitala, gdzie leżała moja matka, powodował, że pragnienie ucieknięcia daleko stąd tylko przybierało na sile. Byłam roztrzęsiona i na granicy swojej wytrzymałości. Tym razem cios zadany przez los był nad wyraz perfidnie zaplanowany i pozbawił mnie jakichkolwiek sił do walki i poradzenia sobie z kolejną przeciwnością. Tego wszystkiego było po prostu za wiele.
Kiedy nareszcie udaje mi się przekroczyć próg szpitala, za oknami od dawna panuje wszechobecny zmierzch, a ja czuję się nad wyraz wykończona lotem, domysłami, czy towarzyszącymi mi od kilkunastu godzin napięciem i strachem. Byłam również ledwie przytomna z powodu płaczu i towarzyszącej mu bezsilności. Miałam wrażenie, jakbym od wielu lat nie zaznała ani minuty snu. Wolałam nawet nie patrzeć w żadne lustro, bo na pewno wyglądałam jak siedem nieszczęść albo i gorzej. Niezbyt się tym jednak przejmowałam, aktualnie niewiele rzeczy się dla mnie zresztą liczyło. Byłam niemal pewna, że w ciągu jednego dnia, udało mi się wypłakać wszystkie łzy, jakie posiadałam. Nie było mnie już stać nawet na nie. Ociężałym krokiem i pełna rezygnacji podążam w stronę punktu informacyjnego. Doskonale wiedząc, że za parę chwil cały mój świat raz na zawsze może bezodwracalnie całkowicie się zmienić.
Po wyjątkowo krótkiej podróży windą. Wchodzę na sterylny i odurzający środkami dezynfekcyjnymi oddział Onkologii. Witający mnie upiorną ciszą i pustymi korytarzami. Byłam wprost przekonana, że za chwilę ugną się pode mną nogi i do reszty się rozsypię, zanim w ogóle uda mi się czegoś dowiedzieć. Od zawsze nie cierpiałam szpitali, bo jedyne, z czym mi się kojarzyły to odwieczny ból i cierpienie. W końcu to w jednym z nich najpierw straciłam babcię, która jako jedna z nielicznych wykazywała mną zainteresowanie i dbała w najmłodszych latach życia. Nikogo to jednak nie obchodziło, nikt nie potrafił, choćby spróbować wytłumaczyć pięcioletniej dziewczynce, że już nigdy więcej jej zobaczy, bo odeszła z tego świata z powodu choroby. Matka wysiliła się jedynie na przekazanie mi, że babcia umarła, bo lekarze mieli ją gdzieś. A potem niecałe dwa lata później sama trafiłam do właśnie tego szpitala, gdy rozcięłam sobie połowę dłoni, podczas próby zrobienia kolacji, bo matka oczywiście nie była w stanie tego zrobić, śpiąc nieprzytomna z powodu upojenia alkoholem. Założono mi pokaźną ilość szwów, które niemiłosiernie bolały. Do tej pory nie wiem, jak mojej rodzicielce udało się wymigać z odpowiedzialności za ten wypadek, a nikt niczego się wtedy nie domyślił. Zawsze miała więcej szczęścia niż rozumu.
Pukam niepewnie w drzwi od gabinetu doktora, do którego miałam się zgłosić, czekając z dudniącym z niepewności sercem na zaproszenie, które bardzo szybko następuje. Pociagam więc za klamkę, otwierając wrota, za którymi leżały wszystkie odpowiedzi na dręczące mnie od dawna pytania. Zanim się jednak odezwę, rozglądam się niepewnie po wnętrzu gabinetu, które prezentowało się nad wyraz schludnie i praktycznie. Również jego właściciel sprawiał podobne do niego wrażenie, patrząc na mnie swoimi bystrymi i niezwykle mocno przenikliwymi oczami.
- Proszę wyjść. Musimy zaintubować pacjentkę. Dawka Acetylcysteinum - pielęgniarka w całym tym wydawaniu poleceń, niemal siłą wyprowadza mnie z sali. Po czym bezwiednie osuwam się po ścianie na podłogę, będąc pewną, że to koniec i już nigdy więcej nie zobaczę swojej matki.
💗💗💗💗
10.02.2021
Od długich już minut siedziałem bezczynnie na kanapie, nieprzerwanie głaszcząc równie mocno przygnębionego, co ja Effiego. Wyraźnie wyczuwającego, że w naszym wydawać by się mogło poukładanym i stabilnym życiu, stało się coś wyjątkowo złego. Patrzyłem się bezsensownie przed siebie w jeden punkt, nie przejmując się coraz późniejszą godziną, czy też czekającymi mnie jutro od samego rana obowiązkami. Zupełnie nie radziłem sobie z poczuciem tej dołującej bezsilności i bezradności, które towarzyszyły mi od feralnego poranka i otrzymania przez Heidi tego złowieszczego telefonu. Po tym, co wydarzyło się dzisiejszego dnia, większość spraw nie miała dla mnie większego znaczenia. Jedyne, na czym potrafiłem się skupić, to brak od paru dobrych godzin jakichkolwiek nowych wiadomości od Heidi, przyprawiający mnie o ogromne obawy i osłabienie nadziei, że wszystko skończy się dobrze. Bałem się poznania prawdziwej diagnozy dotyczącej zdrowia rodzicielki mojej ukochanej, a przede wszystkim tego, jak odbije się to na samej Norweżce. Doskonale w końcu widziałem, jak bardzo była wstrząśnięta i załamana otrzymanymi wieściami. Zresztą nie mogłem się temu dziwić, chyba każdy zareagowałby podobnie na jej miejscu. Nawet nie chciałem sobie dlatego wyobrażać, co by mogło się stać, gdyby doszło do najgorszego. Heidi mogłaby się kompletnie załamać, już teraz niewiele do tego brakowało. W dodatku czułem, że podświadomie obwiniała się o całe to zdarzenie. Uważając jak zawsze, że jest odpowiedzialna za całe zło tego świata. Przez co czułem się wyjątkowo źle z faktem, że w takim momencie nie jestem przy niej. Nie powinienem był tak łatwo odpuszczać i bez względu na wszystko polecieć do Norwegii. Otaczając Heidi tak potrzebnymi jej w tym momencie troską i wsparciem. Tymczasem zostawiłem ją samą sobie, samemu tkwiąc bezsensownie tutaj. Nie rozumiałem, dlaczego cały świat sprzysiągł się ostatnio przeciw nam i nieustannie serwował nam takie rewelacje. W dodatku spokoju nie dawała mi reakcja Heidi na wyznanie przeze mnie uczuć. Zdawałem sobie sprawę, że wybrałem sobie do tego najgorszy z możliwych momentów, ale słowa samoistnie wypłynęły z moich ust. Dlaczego jednak dziewczyna nie odpowiedziała mi tym samym? Czy możliwym było to, że wcale nie czuła tego samego, co ja? A może wynikało to jedynie z ogromnego stresu i tragedii, którą aktualnie przeżywała?
Z westchnieniem zrezygnowania odkładam swój milczący telefon na stolik. Mając jeszcze mniej wiary w to, że doczekam się na jakieś nowiny. Mimowolnie spoglądam na cichutko piszczącego Effiego, znowu wyglądającego tak samo smutno, jak tego dnia, gdy przygarnęliśmy go z Heidi. Wiedziałem, że wynikało to w głównej mierze z nieobecności jego ukochanej właścicielki, z którą był ogromnie zżyty. Ostatnio byli niemal nierozłączni, a teraz nasz pupil nie miał pojęcia, co się stało, że zostaliśmy tutaj sami tylko we dwóch.